No dobra, na początku było mega trudno. Pierwsze dziecko, głowa pełna ideałów wychowawczych zasięgniętych z mądrych poradników i wielka ekscytacja tym, co nastąpi. A gdy nastąpiła godzina zero, wszystkie ideały się jakoś posypały. Sajgon na chacie, bolące od molestowania laktatorem cycki, płaczliwe ząbkujące dziecko, brak normalnego prywatnego życia. To dało mi porządnie w kość. Odliczałam zatem dni do pierwszych urodzin, pomna słów życzliwych, że wtedy skończy się ta gehenna. Z nieukrywanym żalem odkryłam, że wraz ze zdmuchnięciem pierwszej świeczki na torcie córki, nie przeniosłam się do krainy idealnego macierzyństwa. Dalej tkwiłam w chaosie i kompletnej dezorganizacji.
A potem przyszły bunty.
Moje dziecko przechodziło je co kilka tygodni (o nie, to z całą pewnością nie był model podręcznikowy). No i do tego wszystkiego doszła wiadomość o drugiej ciąży. Rosłam więc ja, rosła we mnie frustracja a w mojej córce rosła potrzeba dominacji. Nade mną.
Drugie urodziny córki i wciąż nie było lepiej.
Na świecie pojawiła się młodsza siostra i wtedy dopiero się zaczęło. Nie było już w domu jednej płaczki ale trzy. Płakała najmłodsza (bo z głodu), płakała starsza (bo musi wracać z podwórka do domu, by mama nakarmiła jej siostrę), płakałam ja ( z bezsilności nad leżącą na chodniku histeryzującą starszą córką i młodszą – płaczącą w wózku i zjadającą swoje pięści). Rok upłynął mi na podwójnej dawce stresu i nerwów. Pierwszy rok mojego macierzyństwa wydawał się być przyjemnością w odniesieniu do tego, co zafundował mi pierwszy rok mojego podwójnego macierzyństwa.
Trzecie urodziny starszej córki przyniosły nowe problemy.
Bunty wybuchały nadal, w niespodziewanym momencie np. w drodze do przedszkola. Zaczęły się problemy z niejedzeniem i szukanie przyczyny przez lekarzy (bez skutku). Stawałam na rzęsach, by zjadła cokolwiek. Potrafiła nie tknąć nic przez większą część dnia. To wtedy znalazłam na swojej głowie pierwszy siwy włos. Ten rok był chyba dla mnie największym treningiem fizycznym. Za trzylatką biegałam z łyżką, druga córka zamiast nauczyć się chodzić – od razu nauczyła się biegać, więc trzeba było tysiąc razy zapobiegać wypadkom. Na szczęście przeżyła.
Czwarte urodziny dawały nadzieję.
Dziewczyny zaczęły się ze sobą komunikować. Dwa lata różnicy wiekowej zaczęło się nieznacznie zacierać. Niestety, razem ze wspólną zabawą, pojawiły się również kłótnie o wszystko. Fundowały sobie nowe guzy, drobne ugryzienia i niespodziewane uszczypnięcia. Było ciekawie (czyt. głośno i krwawo). Ten rok upłynął mi na rozdzielaniu kochających się do bólu sióstr i na walce z chorobami, które z uporem maniaka starsza przynosiła z przedszkola tej młodszej. Niekończący się szpital. W moim mniemaniu zahaczający już o szpital dla psychicznie chorych… Jakoś tak nie widziałam różnicy.
Piąte urodziny starszej to cudowny moment posłania i drugiej do przedszkola.
Cudowny w teorii, bo jak to w praktyce bywa – przedszkole lubi obdarowywać chorobami. Niewiele ta moja młodsza latorośl miała radości z chodzenia do przedszkola. Większość czasu spędziłyśmy razem w domu – walcząc z nieustannym zapaleniem krtani, powracającym zapaleniem oskrzeli, zapaleniem płuc, ospą, szkarlatyną i paskudnym rotawirusem, który wyjątkowo polubił moje dziecko. Nas zresztą też.
Szóste urodziny jednej i czwarte drugiej wiązały się z dezorganizacją kolejną.
W naszym harmonogramie pojawiła się szkoła. Stres dla mojego dziecka i dla mnie. Wiele wylanych łez, problemy z odnalezieniem się w nowym otoczeniu i sytuacji. Do tego problem niejedzenia narósł do maksimum, zdiagnozowano nam zaburzenia kompulsywno-obsesyjne. I jeszcze doszła dezorganizacja życia związana z logistyką – rozwożenie i przywożenie dzieci zaczynających i kończących zajęcia o różnych godzinach i brak pomysłu jak pogodzić to z normalną pracą. Choroby nadal nas zresztą bardzo lubiły i często przychodziły do nas z przedszkola. Normalnie wybrańcy. Anginy w szczególności.
Kolejne lata to już szkoła pełną gębą.
I pierwsze problemy typu: „Mamo, nie wiem którego chłopaka wybrać, bo kocham trzech”, „Nie będę odrabiać tych głupich lekcji”, „Wypisz mnie z tych durnych zajęć”, „Nie jadę na tę wycieczkę, bo nie lubię”, „Nie będę chodzić w tych dziecinnych butach, kup mi takie dla nastolatek”, „I co z tego, że musisz pracować, ja nie będę siedzieć na świetlicy”, „Mogę pomalować sobie oczy cieniami?”, „Głupie są te lektury, wolę poczytać książkę o Taylor Swift lub One Direction”, „Nie wchodź do pokoju, jak sobie tańczę”, „Nie przeszkadzaj mi, jak słucham mojej piosenki”, „Kupcie mi telefon, wszystkie koleżanki już mają”, „Dlaczego nie mam dostępu do internetu?”, „Założysz mi konto na facebooku? Nie? Tylko ja nie będę mieć facebooka z całej klasy”, „Nie chce mi się”, „Niech ona to zrobi”, „Mamo, a ona: mnie uderzyła/na mnie nakrzyczała/mnie popchnęła/zabrała mi coś/powiedziała, że jestem głupkiem!”, „Mamo, co to jest seks?”.
Każdy kolejny dzień to nowe wyzwanie, któremu próbuję podołać.
Cholera. Wcale nie jest łatwiej. Co z tego, że są już w miarę samodzielne, skoro czasem tę samodzielność wykorzystują do niebezpiecznych celów? Co z tego, że same zasypiają i przesypiają noc, skoro zanim usną przez godzinę nie można przerwać ich kłótni a poranne wstawanie to dramat w trzech aktach: stres, panika, pośpiech. I co z tego, że ubierają się same, skoro jedna chce nosić tylko czarne ubrania a druga zwykle ubierałaby się jak klaun i jej sposób łączenia ze sobą części garderoby bywa kłopotliwy również dla mnie. Co z tego, że mają własne zdanie, jeśli najczęściej objawia się ono poprzez pyskowanie, które podnosi moje ciśnienie lepiej niż kawa. Co z tego, że są coraz mądrzejsze i coraz lepiej sobie radzą z laptopem czy telefonem, skoro powoli zaczynają umiejętnie obchodzić się z zabezpieczeniami tych urządzeń i potrafią zgadnąć hasło do wifi lub dostać się na stronę youtuba i obejrzeć kilka idiotycznych filmików bez mojej wiedzy.
Wiedzą więcej, słyszą więcej, obserwują uważniej. A ja i tak nie śpię po nocach, bo rozmyślam, co zrobić lepiej, by je wychować na porządnych ludzi. Jak ustrzec je przed niebezpieczeństwami dzisiejszego świata? Jak je uświadomić w delikatnych kwestiach? Jak pozostać dla nich autorytetem? Boję się tego, co przyniesie mi przyszłość.
Myślę. I siwieję. I tęsknię do czasu sprzed kilku lat.
To kiedy będzie to z górki?