Jest takie powiedzenie: „W dniu porodu razem z dzieckiem rodzi się matka”. Dużo w tym prawdy. Choćbym nie wiem, jak chciała pozostać taka sama jak przed ciążą, macierzyństwo wyzwala we mnie pewne cechy, z którymi nie umiem walczyć. I chyba nie chcę. Dlaczego? Bo je po prostu lubię.
Ta ogromna odpowiedzialność, jaka na nas spada w dniu, kiedy zostajemy matkami, jest siłą napędową wielu zmian. Także w naszym charakterze czy podejściu do życia. Matkom zmieniają się wraz z narodzinami dzieci priorytety i poglądy na świat. Narodziny dziecka powodują nastąpienie tzw. efektu motyla. Dalej już nic nie będzie takie, jak przedtem.
Nie zawsze to lubiłam.
To znaczy, nie zawsze lubiłam taką wersję siebie. Wydawało mi się, że stałam się panikarą, matką kwoką, przewrażliwioną na punkcie swojego dziecka babą, zestresowaną życiem i nie potrafiącą się się nim cieszyć. Teraz, po kilku latach patrzę na to z dystansem i wiem, że ten etap nielubienia za mną. Teraz zdecydowanie dostrzegam plusy sytuacji życiowej, w której się znalazłam.
Życie ma głęboki sens, celem przestały być rzeczy materialne a radość okazała się być wszędzie tam, gdzie jej wcześniej nie szukałam. W zakwitłych liliach w ogrodzie, w upolowanej na wyprzedaży fantastycznej czapce z myszką miki, w narysowanym słońcu na małym kawałku gazety, w idealnie zrobionym warkoczu na dziewczęcej głowie, w „córeczkowym” uśmiechu złapanym gdzieś w przelocie między jedzeniem obiadu a odrabianiem lekcji, w pierwszym słowie napisanym bez błędu ortograficznego przez siedmiolatkę, w cichym oddechu dobiegającym w nocy z dziecięcego łóżeczka, w marchewce zjedzonej razem z zupą i dziecięcej, rozczulającej trosce wobec domowego zwierzaka. To są te radości, które budują dziś moje szczęście.
To, co jeszcze parę lat temu mnie drażniło, dziś oswoiłam i polubiłam.
Przestałam nazywać paniką martwienie się o zdrowie dzieci czy niezjedzenie obiadu. Odkryłam w sobie cechy, które lubię pielęgnować. One czynią moje życie mądrzejszym i bardziej świadomym. Nie złoszczę się na siebie, że moja dawna odwaga do podejmowania ryzyka znikła. Że odłożyłam na półkę młodzieńcze marzenia o skoku na bungee czy wyprawie do dzikich zakątków świata. Kurczę, przecież ja nie pozbyłam się marzeń! Ja je po prostu zmieniłam na inne. Lepsze.
Nie jestem zła na siebie, że w sklepie z żywnością spędzam teraz więcej czasu, bo czytanie etykiet i eliminowanie z koszyka rzeczy szkodliwych trwa nieco dłużej. Nie jestem na siebie zła, że zamiast skracać sobie drogę z pracy, nadrabiam ją, bo wolę przejść przez ulicę po pasach. Nie złoszczę się, że nie potrafię już szaleć w nocy jak kiedyś. Hej, sen jest naprawdę fajną sprawą.
Nie mam do siebie pretensji, że wsłuchuję się w swój organizm i wyczuwając coś niepokojącego, natychmiast udaję się do lekarza, tracąc czas w kolejkach w przychodni. Albo o to, że pracuję zrywami, dostosowując swój harmonogram obowiązków do planu lekcji dziecka.
To wszystko ma wielką wartość. Moje życie stało się po prostu ważne i wartościowe. Nikt drugiego mi już nie da, dlatego chcę się nim cieszyć jak najdłużej.
Gdy zostałam mamą, los powiedział mi: „Teraz masz szansę być najlepszą matką, jaką być potrafisz”.
Choć w pierwszej kolejności wydawało mi się, że to wyzwanie mnie przerasta, dziś rozumiem, że macierzyństwo to nie dążenie do perfekcji, a szansa i chęć zmiany. Na lepsze. Bo bycie mamą to bycie lepszą wersją siebie. Po prostu.