Zapewne moje poczucie winy narastało przez to, że słyszałam tylko opinie krytyczne.
Starsze pokolenia otaczających mnie kobiet uparcie twierdziły, że miejsce każdej matki jest przy dziecku. Poradniki i prasa dla mam szerzyły tylko jeden pogląd – dziecko zawsze jest najważniejsze. Każda moja myśl o porzuceniu „macierzyństwa” choćby na jeden dzień wywoływała u mnie wyrzuty sumienia. Jak mogę myśleć o sobie, przecież jestem mamą? Jak śmiem marzyć o byciu daleko od dziecka, skoro ono mnie tak bardzo potrzebuje?
A jednak, mimo ogromu szczęścia, jaki dawało mi macierzyństwo, rosła też potrzeba cofnięcia czasu do momentu, gdy na świecie byłam tylko ja i ON i nic więcej poza nami się nie liczyło. Tym bardziej, że rodzicielskie obowiązki nas od siebie coraz bardziej oddalały. Brakowało czasu na wspólne rozmowy i siły na intymną bliskość. Wychodziliśmy do restauracji, ale nigdy w niej jednocześnie nie jedliśmy, bo któreś z nas musiało biegać między stolikami w pogoni za córkami. Wychodziliśmy na spacer, ale zamiast trzymać się za ręce, jedno z nas pchało przed sobą wózek, a drugie prowadziło rowerek. Zaczynaliśmy poważne rozmowy o nas, które przerywał płacz budzącej się pociechy. W pewnym momencie zaczęłam zastanawiać się, czy to naprawdę normalne w każdym związku, w którym pojawiają się dzieci? Bo nawet jeśli, ja nie chciałam by tak to u nas wyglądało. Potrzebowałam swojego męża tylko dla siebie. Chciałam się do niego przytulać i nie być oddzielana przez zazdrosne łapki mojej córki. Chciałam, by szeptał mi do ucha czułe słowa jak kiedyś i patrzył mi w oczy nie tylko wtedy, gdy wpadło mi coś pod powiekę.
Mówi się, że matki mają niesamowity instynkt.
Mój podpowiadał mi, by zrobić sobie wolne od bycia mamą choćby na weekend. W pewnym momencie postanowiłam olać moralizatorskie gadki o idealnym macierzyństwie i wybić się na niepodległość. W imię miłości do NIEGO.
Oddaliśmy dzieci pod opiekę nieco zestresowanych opieką 24/h dziadków i pojechaliśmy przypomnieć sobie, jak wygląda miłość między dwojgiem ludzi.
To było tylko 60 km od domu (przezornie wybraliśmy miejsce, z którego mogliśmy szybko wrócić, gdyby dziadkowie się poddali), to były tylko dwa dni (a w zasadzie półtora) i to był tylko zwykły pensjonat, ale magia tego wyjazdu jest we mnie do dziś. Jezu, nie wiedziałam, że przerwa od karmienia, przewijania, noszenia, usypiania da mi energię elektrowni jądrowej. Spanie do dziesiątej – matko, jak to smakowało! Ale najważniejsze było to, co się zadziało między nami – „wyrodnymi” rodzicami, którzy uciekli na chwilę od swoich obowiązków. To było jak podróż poślubna do egzotycznego kraju, pierwsza randka z motylami w brzuchu i skok ze spadochronem w jednym! Endorfiny kipiały. Czuliśmy się jak nastolatki, które w końcu mogą mieć wolną chatę dla siebie. Mieliśmy jakieś dziwne poczucie grzeszności tego, co robimy, ale sprawiało nam to ogromną frajdę. Z półtora dnia i jednej nocy wycisnęliśmy ile się tylko dało. Były cudowne spacery nad rzeką, romantyczne trzymanie się za rękę i publiczne pocałunki, przesiadywanie w urokliwych knajpkach, delektowanie się jedzeniem, patrzenie sobie w oczy, wyznawanie sobie uczuć, gorąca i nieskrępowana namiętność. To był czas, gdy pokochaliśmy się na nowo, przypominając sobie wszystkie te powody, dla których zostaliśmy małżeństwem.
Wróciliśmy zakochani po uszy.
Jadąc do domu, uzmysłowiliśmy sobie, że przez ostanie kilkadziesiąt godzin nie rozmawialiśmy zbyt dużo o dzieciach, nie dzwoniliśmy do nich. Czy to czyniło nas wyrodnymi rodzicami? Przez moment mieliśmy takie poczucie, ale szybko je z siebie zdjęliśmy. Szczególnie w momencie, gdy odbierając nasze pociechy od dziadków, usłyszeliśmy od nich, że było im tam super i mogą częściej zostawać tam na noc.
Od tamtej pory minęło już 8 lat. Dziś nasze córki są duże i nie wymagają od nas już takiej opieki jak wcześniej. Mimo wszystko, od 8 lat kultywujemy naszą tradycję bycia wyrodnymi rodzicami i raz w roku urywamy się z domu, by pobyć ze sobą sam na sam przez 2-3 dni. Od 8 lat nasze małżeństwo rozkwita. Dzięki tym chwilom sam na sam czujemy się nie tylko lepszymi małżonkami, ale przede wszystkim lepszymi rodzicami. Upojeni miłością i szczęściem, stęsknieni wracamy do naszych dzieci z nową energią.
Dlatego mogę powiedzieć tylko jedno.
Kochane Mamy, dbajcie o swoje związki równie mocno co o swoje dzieci. Nie bójcie się etykiety „wyrodnej matki”, nie starajcie się być „matkami Polkami”, którym nie wolno myśleć o własnym szczęściu. Nie dajcie sobie wmówić, że znudzenie w związku to los każdego rodzica. Wspólny wyjazd z ukochanym na dwa dni raz w roku nie jest trudnym przedsięwzięciem, a działa cuda. Wyjazdy bez dzieci są dla związku najlepszą inwestycją i najskuteczniejszym lekarstwem na spadającą temperaturę uczuć. A na dodatek – niebiańsko „smakują”!