„Razem z partnerem staraliśmy się o dzidziusia… udało się nam bardzo szybko, bo już w pierwszym cyklu i zobaczyliśmy upragnione dwie kreseczki. Jednak od początku musieliśmy uzbroić się w cierpliwość …. do 8. tygodnia było tylko jajo płodowe – bez zarodka… dopiero w 9. tygodniu na usg zobaczyłam bijące serduszko !!! Super uczucie!!!
Od 10. tygodnia męczyły mnie straszne mdłości, wymiotowałam praktycznie po wszystkim, nawet po wodzie. Ale zaciskałam zęby! Byłam z tego powodu 3 razy w szpitalu na kroplówkach, żeby tylko się nie odwodnić. Ostatnim razem podczas wypisu do domu miałam kontrolne USG. Najgorszy dzień w moim życiu. Lekarz badający mnie i dzidziusia zauważył, że mam bardzo małą ilość wód płodowych, od razu zapytał czy piję dużo napojów. Miałam cichą nadzieje że to właśnie tym jest spowodowane, bo druga opcja była tragiczna. Jak występuje małowodzie, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że u Dzidziusia występuje problem z układem moczowym. No i u nas właśnie była taka diagnoza. Na USG nie uwidoczniono lewej nerki a prawa była hypoplastyczna (nierozwinięta), no i brak uwidocznionego pęcherza moczowego! Świat mi się posypał. Zostałam wypisana do domu i miałam się zgłosić na powtórne USG za dwa tygodnie , a przez ten czas wypijać bardzo dużo wody.
Piłam po około 4 litry dziennie, na siłę a piłam. Wierzyłam, że to pomoże, że jednak brak tych narządów spowodowany jest tym, że wód płodowych jest mało i obraz jest nieczytelny i ich po prostu nie widać. Jednak na kolejnym USG nie dowiedziałam się nic nowego. Podczas USG było bardzo dużo lekarzy oraz studentów. Uwierzcie mi, nawet badanie przed tyloma osobami mnie nie krępowało, było mi już wszystko jedno. Jeden z lekarzy po badaniu powiedział, że diagnoza jest jednoznaczna – AGENEZJA NEREK. Jest to choroba, która jest chorobą letalną (śmiertelną). Poinformował mnie, że póki Dzidziuś jest we mnie, to ja mu we wszystkim pomagam, jednak jak tylko będzie już samodzielnie musiał oczyszczać organizm, to niestety nie poradzi sobie… i Dziecko umrze! Ból, jaki czułam słuchając tego był niewyobrażalny. Poinformowano mnie również, że w naszym przypadku istnieje możliwość przerwania ciąży! Jeden z nich zasugerował mi, że mam to zrobić (nigdy mu tego nie wybaczę).
Po tym dniu mój lekarz prowadzący (wspaniały człowiek) dał mi namiary na lekarza z Warszawy, który jest rzekomo najlepszym specjalistą od USG. Oczywiście pojechałam. Moje rozczarowanie jest nie do opisania. Badanie trwało dosłownie 5 min. W karcie wpisał, że z powodu małowodzia obraz jest nieczytelny. Skasował jak za zboże i zawołał następną pacjentkę. Powrót do domu w wielkim smutku. Nadal jednak się nie poddawałam! Mój lekarz prowadzący pomógł mi dostać się na przyspieszoną AMNIOPUNKCJE. W naszym przypadku okazał się to zabieg bardzo trudny do wykonania. Polega on na pobraniu ogromną igłą poprzez brzuch wody płodowe do badania. Ja podczas zabiegu miałam ich tylko 16 ml a byłam już w 21. tygodniu ciąży . Na ten okres powinno ich być około litra. No ale udało się, lekarz pobrał materiał do badania, ale uprzedził mnie, że wszystko się może wydarzyć, bo na tą chwilę nie mam w ogóle już wód płodowych. Ja to czułam, bo tak tępego uczucia w brzuchu nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić. Dotarłam do domu, każdy mój ruch sprawiał mi wiele trudu i ból… o wejściu po schodach nie wspomnę.
Na drugi dzień miałam się zgłosić do kliniki na kontrolne USG w celu sprawdzenia, czy dzidziuś żyje. Bałam się strasznie , ale okazało się że udało się, Malutka dała rade (poznałam wtedy płeć). Wody płodowe urosły mi znowu do około 20 ml… mało, bo mało ale Malutkiej starczało !!! Na wynik amniopunkcji czekałam 5 tygodni. Dostałam telefon w Wielki Piątek. Jest wynik, mam przyjechać albo dzisiaj albo dopiero po świętach. Oczywiście bez zastanowienia szybko pojechałam. W gabinecie lekarskim dowiedziałam się, że u dziecka jest podwyższony hormon, który może świadczyć o tym, że nie ma żadnej sprawnej nerki. Straciłam już jakiekolwiek nadzieje !! Bałam się co dalej, traciłam siły, ale powiedziałam sobie -tyle wytrzymałam, więc dam radę! Był to już 26. tydzień ciąży. W rozmowie z lekarzem dowiedziałam się również, że z wyniku wychodzi, że jest choroba… bardzo straszna. Do końca nie potrafił mi powiedzieć jaka, ale według niego była to przepuklina oponowo-mózgowo-rdzeniowa. Szok !!! Pomyślałam…. czy los ze mnie drwi ? Czy moje dziecko musi tak cierpieć? Tego, w jakim nastroju minęły mi święta, nie będę nawet opisywała, myślę, że do końca życia będę nienawidziła świąt Wielkanocnych. Po świętach poszłam do mojego lekarza z wynikiem. Było mu bardzo przykro, ale przygotowywał mnie na najgorsze. Powiedział, że ciąże z taka przypadłością kończą się zazwyczaj prędzej, bo około 30. tc. Byłam juz w 27 tc, więc czas nam się kończył. Chodziłam na wizyty normalnie, badania miałam normalnie… na USG Pan Doktor pokazywał mi Dzidziusia … bardzo wzruszające chwile. Po badaniu rozmawialiśmy o tym, jak przebiega poród, co dalej z dzieckiem… Nie będę tego opisywała, bo mam pełne oczy łez. Same możecie sobie wyobrazić.
Mijał dzień za dniem…. bałam się coraz bardziej. 10 dni przed rozwiązaniem miałam jeszcze kontrolną wizytę u mojego Pana Doktora. Podczas badania krzyknął do mnie ’ Ania są nerki ’ Od razu z kozetki się podniosłam i patrząc na ekran doszukiwałam się ich. Pan Doktor szybko się z tego wycofał, stwierdził że sam chce je tak bardzo zobaczyć , że ma wrażenie, że ma omamy. No i co? Poszłam do domu… Po każdej wizycie przepłakiwałam całe wieczory a nawet noce.
12 lipca niedziela. Rano odszedł mi czop. Strach wielki. Nic się nie działo, więc poszliśmy na obiad do rodziców. Po obiedzie mała drzemka, nadal cisza. Wieczorem pojechaliśmy na koncert Radia Zet i Dwójki i tam się zaczęło. Brzuch stwardniał i delikatne skurcze. Pędem do domu. Wszystko jednak ustąpiło, więc położyliśmy się spać. Około 23 obudziłam się, bo już skurcze były mocniejsze. Ubraliśmy się i jedziemy do szpitala… oczywiście spakowana byłam tylko ja…. W samochodzie panika, rozpacz – wszystko razem !!! Podczas badania ginekologicznego okazało się, że jest już rozwarcie i szybko przygotowywali mnie do CC z powodu ułożenia miednicowego. Leżąc na sali porodowej …. nawet nie pamiętam co się działo… Tak byłam zestresowana i zrozpaczona, że nie było ze mną kontaktu. Po kilku minutach usłyszałam płacz mojej Iskiereczki . Zabrali mi ją do zważenia i zmierzenia i po chwili położyli na ramieniu, dosłownie na chwilę…. nie płakałam wtedy, wyłam krzyczałam… nie chciałam żeby mi ją zabierali, bo wiedziałam ze już więcej jej nie zobaczę!!!
Zostałam zszyta i czas jechać na sale poporodową. Świat mi się w tym momencie skończył. Jadąc na salę, płakałam coraz bardziej… a z daleka słyszałam klapki… biegły, były coraz bliżej… nagle Pani położna rzuca mi się na łóżko i krzyczy ’ Pani Aniu, są nerki – dziecko żyje ’ . Uwierzcie mi… pierwsze co pomyślałam to to że dostałam jakieś leki i po prostu wydaje mi się to.
Ale wjeżdżam na sale dla matek z dziećmi a tam siedzi mój P i kanguruje Nadusię !!! Łzy leciały nam hektolitrami!!! Malutka była po badaniu USG , okazało się że są nerki, ale bardzo malutkie. Ale najważniejsze że są!!! Pęcherz też był! Wszystko funkcjonowało !!!!
Dzisiaj mamy juz 3,5 miesiąca, jesteśmy pod stałą kontrolą lekarzy !!!!!! Co jakiś czas musimy się położyć na oddział nefrologii w celu obserwacji . Okazało się, że nerki mają już 2 cm więcej niż przy porodzie !!! Po prostu dojrzały, urosły !!! Nadusia ma niewydolność 2 stopnia. Walczymy dalej i wierzymy , że jeszcze będzie lepiej i nasz WYMODLONY CUD pokaże wszystkim , że warto wierzyć do samego końca!!! Nigdy się nie poddawać !!!
Po co to napisałam? Chce, aby wszystkie przyszłe mamy które dostają rożne diagnozy, nie poddawały się, nie przerywały ciąż!!! By walczyły o swoje maleństwa do końca!!!”
O dalszych losach Nadusi dowiecie się z tego fanpage’a: https://www.facebook.com/nadusianaszwymodlonycud/