Jako mama przedszkolaka, mam wrażenie, że każdy tydzień to kolejne „wyjątkowe” święto, które wymaga ode mnie zaangażowania, organizacji, a przede wszystkim… kreatywności! Dzień Pluszowego Misia, Dzień Kropki, Święto Dyni, Dzień Koloru Żółtego… Serio? Każdego tygodnia przedszkole albo szkoła ma dla nas coś nowego. Mam już tego po dziurki w nosie!
Mamo, przynieś misia!
Okej, jeszcze Dzień Pluszowego Misia jestem w stanie zrozumieć. Dzieci lubią misie, w końcu to jakaś forma zabawy i poczucia bezpieczeństwa. Ale dlaczego muszę dzień wcześniej przetrząsać pół domu, żeby znaleźć tego misia, który spełnia odpowiednie kryteria? „Nie, mamo, to musi być TEN miś! Ten, co ma niebieską kokardkę!”, „nie taki mały, ja chcę przynieść dużego!”. Dzień przed szukamy w domu zaginionego misia, a w ostatecznym rozrachunku jedziemy do sklepu po nowego. No, bo przecież każdy musi przynieść do przedszkola pluszaka, a ja nie chcę, by moje dziecko czuło się gorzej od innych.
Dzień Kropki
Dzień Kropki? Co to w ogóle jest?! Pierwszy raz usłyszałam o nim, kiedy moja córka wróciła z przedszkola z zadaniem, żeby „ubrać się w kropki”. Poważnie? Boże, moje dziecko nie ma w szafie niczego w kropki – czy to jest jakiś obowiązkowy element garderoby każdego przedszkolaka? No i co zrobić? Lecieć do sklepu? E tam, szkoda kasy na zakup czegoś, co moje dziecko założy tylko raz! Pozostaje wymyślić coś na szybko, bo przecież nie mogę pokazać, że nie jestem idealną mamą. Kropki, kropki… no to lecimy: flamastry w rękę i kropkujemy białą koszulkę. Córka zadowolona, ja mniej.
Święto Dyni
„Przygotuj dynię, najlepiej wydrążoną, na konkurs Święta Dyni” – krzyczy do mnie kartka z przedszkola zostawiona na półce w szatni. A ja patrzę na nią, zastanawiając się, co się ze mną stało, że jeszcze się tym przejmuję. Dziecko przyniesie tę dynię, dzieci będą się nią bawić, a na koniec zostanie gdzieś porzucona w kącie. Ale nie, mama musi się postarać, więc poświęcam wieczór na wycinanie, dłubanie, a potem jeszcze sprzątanie całego bałaganu. Oczywiście inne mamy przynoszą takie dynie, że moja to przy nich tylko marna twórczość.
To nie koniec…
Lista jest długa: Dzień Słońca, Dzień Pomarańczowego Koloru, Dzień Ziemniaka, Dzień Serca… i można tak wymieniać w nieskończoność. Każdy tydzień to kolejna data, do której muszę się dostosować, coś przygotować, coś kupić, coś wymyślić. A przecież oprócz tych wszystkich „świąt” są jeszcze codzienne obowiązki: praca, zakupy, pranie, gotowanie. Czasem czuję, jakbym była w jakiejś niekończącej się gonitwie, w której nagrodą jest… no cóż, chyba tylko święty spokój, gdy w końcu położę dzieci spać.
Gdzie w tym sens?
Najbardziej zastanawia mnie jednak, gdzie w tym wszystkim sens. Oczywiście, fajnie jest celebrować różne rzeczy, ale może czasem warto się zatrzymać i pomyśleć, czy naprawdę potrzebujemy aż tylu tych „świąt”? Świąt, które generują często bezsensowną konsumpcję. Czy nie wystarczy po prostu spędzać razem czas na wspólnej zabawie, bez tej presji „musisz coś przygotować, bo dziś jest Święto Kapelusza”? Czy dzieci naprawdę zapamiętają wszystkie te wymyślone dni, czy może bardziej docenią to, że po prostu jesteśmy z nimi, kiedy tego potrzebują?
Na koniec, zastanawiam się, czy tylko ja tak czuję? Czy inne mamy też czasem mają dość tej wiecznej potrzeby organizowania, tworzenia, kupowania i kombinowania, żeby wpasować się w kolejne „specjalne” dni? Czy to jakaś cicha konkurencja, kto lepiej przygotuje dziecko na „Dzień Kropki”? A może tak jak ja, siadają wieczorem, patrzą na te wszystkie instrukcje z przedszkola i szkoły, i zastanawiają się: „Po co to wszystko?”.
Marta