Zaczęło się niewinnie. Moja dwulatka co kilka tygodni pozbywała się ze swojego menu niektórych produktów. Dziecko nie chciało jeść. Przestała lubić marchewkę, mleko, jajka, większość zup i owoców. Na początku tłumaczyliśmy sobie to kształtowaniem się gustów – w końcu nasze dziecko rośnie i zaczyna mieć własne preferencje. Niepokój pojawił się jednak, gdy w stałym menu naszej – już wtedy 4-letniej – córki pozostał jedynie rosół, kotlet z piersi kurczaka i sucha bułka – ewentualnie posmarowana białym serkiem.
Problemem stało się chodzenie do przedszkola. Córka nie jadła tam praktycznie nic, panie na moją prośbę dawały jej suche pieczywo, by nie miała pustego żołądka, a ja po kryjomu wsuwałam jej do przedszkolnej szafki biszkopty. Na początku z problemem próbowaliśmy się zmierzyć samodzielnie – nie pomagała pozytywna motywacja i karanie, nie pomagały specyfiki na apetyt. Kreatywnie układałam z jedzenia obrazki na talerzu, włączałam córkę do wspólnego przygotowywania posiłków, czekałam na sygnał, gdy sama prosiła o jedzenie, myśląc że z głodu chociaż spróbuje czegoś innego. Nic z tego.
Dziecko nie chce jeść. I tyle.
Kolejnym krokiem było wykonanie badań. Nie wykryto ani pasożytów, ani innych niepokojących rzeczy. Okaz zdrowia, poza niewielką anemią (wiadomo dlaczego). W tym czasie pojawił się problem kolejny, dziecko stało się aspołeczne. Miało problem z nawiązywaniem znajomości, wstydziło się wszystkich, nie chciało brać udziału we wspólnych działaniach – najlepiej jej było samej przy stoliku, gdy mogła sobie rysować lub układać puzzle. To też był problem, który się nawarstwiał i stawał się coraz większy – ciężko było gdzieś wspólnie wyjść, córka trzymała się kurczowo mojej nogi, najlepiej było jej w domu, w swoim pokoju, obok nas…
Nerwica natręctw – tak brzmiała diagnoza…
Wstępna pisemna diagnoza, jaką w przedszkolu przeprowadzono w grupie pięciolatków stała się dokumentem, który zmusił nas do wizyty u psychologa. Mieliśmy ewidentny problem i nie umieliśmy sobie z nim sami poradzić. Mieliśmy również ogromne szczęście, że od razu trafiliśmy na świetnego specjalistę. Młoda pani psycholog już po godzinie pobytu w naszym domu, wysłuchaniu mojej opowieści i obserwacji córki – wydała trafną diagnozę. Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, inaczej nerwica natręctw. Okazało się, że to one stoją za wstrętem do jedzenia naszego dziecka i niepokojącym zachowaniem.
To, że dziecko nie chce jeść, to tylko część zaburzeń
Dlaczego je tylko rosół, kotleta, bułkę, nie lubi surówek, sosów, warzyw, wędliny? Bo je tylko „czyste” rzeczy – nie lubi się brudzić, nie lubi kolorów na talerzu, jedzenie ma być nudne i niewidzialne, prawie bezsmakowe. Ziemniaki nie mogą dotykać mięsa, a zupa ma być bez ani jednego ziarenka przyprawy. Wszystko miało być według córki sterylne – bułka pobrudzona masłem nie przechodziła, wędlina wychodziła poza kontur chleba, więc też nie można jej było jeść. Nowości nie chciała próbować, bo nie lubiła zmiany. Była ewenementem – nawet lody ją nie interesowały, bo jak się rozpuszczały, wyglądały nieestetycznie. Miała swój wypracowany harmonogram dnia – umycie zębów zawsze przed ubraniem się, jedzenie zawsze w piżamie, stałe miejsce przy stoliku w przedszkolu (na innym nie usiadła nawet jak jej własne było zajęte), te same obrazki, które rysowała, dwie ulubione bajki. Nie lubiła silnych bodźców – krzyku, hałasu na ulicy, pękających balonów, głośnej muzyki. Starała się nie brudzić, jedna plamka na bluzce wielkości łebka od szpilki wywoływała histerię o zmianę ubrania…
Sesje z psychologiem
Mogłabym wymieniać bez końca. Jedynym rozwiązaniem problemu było zaburzyć ten jej porządek i przekonać ją, by go zaakceptowała. Nie będę zdradzać metod pracy psychologa, napiszę tylko, że była to żmudna i ciężka praca. Spotkania odbywały się u nas w domu dwa razy w tygodniu. Trwały czasem po kilka godzin, aż do uzyskania choćby maleńkiego sukcesiku (takim było np. zamoczenie widelca w gulaszu i dotknięcie nim do ust – bez jedzenia). To były małe kroczki, ale każdy tydzień przybliżał nas do zwycięstwa i otwierał naszą córkę na nowe rzeczy. Terapia trwała rok, a efekt był spektakularny. Na tyle, że wieść o naszej cudotwórczyni – pani psycholog – rozeszła się po całym przedszkolu. Córka skończyła terapię jako zupełnie inna dziewczynka. Pomijam fakt, że nasze menu urosło do kilkudziesięciu produktów i dziś je większość rzeczy (poza tymi, które ewidentnie jej nie smakują), oprócz tego, stała się bardziej otwarta. Zaczęła bawić się z dziećmi, chętnie brać udział w przedstawieniach, aktywnie uczestniczyć w zajęciach (również poza przedszkolem). Stała się śmielsza i weselsza, polubiła niespodzianki (które kiedyś zaburzały jej poczucie bezpieczeństwa), więcej w niej było samodzielności. Dziś ma 8 lat, wiele przyjaciółek w szkole i jest aktywna na lekcjach. Chętnie chodzi na zajęcia pozaszkolne, uczestniczy w teatrzykach i jada obiady w szkolnej stołówce.
A wszystko przez zazdrość…?
Zapytacie, skąd to się wszystko wzięło? Na to reguły nie ma. W naszym przypadku zaburzenia córki miały podstawę w narodzinach jej młodszej siostry. Problem pojawił się bowiem w momencie, gdy urodziłam drugie dziecko. Jako rodzice, bardzo się staraliśmy traktować obydwie dziewczynki tak samo, ale okazało się, że starsze dziecko i tak ma poczucie żalu i straty. To był więc początek wszystkiego. Najważniejsze, że udało nam się odnaleźć szczęśliwe zakończenie i dziś mogę tylko uczulić na podobny problem innych. Jeśli macie w domu niejadka, pomóżcie mu, bo to nie tylko problem Wasz, ale i jego. Im szybciej to przejdziecie, tym mniejszy wpływ będzie to mieć na jego dalsze życie. Zaburzenia odżywiania to problem psychologiczny, o czym niestety wielu rodziców wciąż nie wie…